Nudnik
Byłem na dziedzińcu UW, słyszałem rektora Turskiego, jak prosił żebyśmy się rozeszli, niektórzy naprawdę wierzyli, że oni nie wejdą na teren, bo „immunitas unversitatis”. Jak wjechali, jak się zaczęło, zwiałem, nie strugałem bohatera, uciekłem boczną furtką na Oboźną, potem z powrotem na Krakowskie, akurat jak nadchodzili uczniowie szkół średnich, całą szerokością ulicy, z transparentami i śpiewając JESZCZE POLSKA… I jak na nich te szumowiny w mundurach… nie patrzyłem, rzygać się chciało. Nagle przede mną, na chodniku dwóch trzymało jakąś przypadkową kobietę, a trzeci pałował. Trzymali ją o mur. Nie pamiętam, co dalej, nie dostałem pałowania, nie zostałem aresztowany, wyrzucony ze studiów, przeszedłem na drugi rok.
Studium Wojskowe zafundowało nam miesiąc wakacji, w jednostce nr…, nawet bilet kolejowy dali. Cały sierpień.
Wojsko i wojsko. Ci, których wyrzucono z uczelni zostali wzięci do wojska, do karnych batalionów gdzieś z dala od cywilizacji. Tam dawali im w kość nierozgarnięci kaprale, absolwenci szkół podoficerskich, im. rodziny Nalazków, chłopaki z sierocińców czy z poprawczaków, którzy nienawidzili jak zarazy wszystkiego, co miało wykształcenie wyższe od podstawówki, a szczególnie intelektualistów i Żydów. Z tych studentów, co tam trafili, kilku popełniło samobójstwo, jeden strącił rękę, jeden oko, lekko im nie było.
Ale ja miałem fart, tylko na miesiąc, (sierpień 1968r., też pamiętna data), jak obóz harcerski, nie przymierzając. Senne, malutkie miasteczko, były sztetl w Lubelskiem. Klimat kontynentalny, stare carskie koszary. Sennie. Miasteczko ożywało tylko, jak wzywali rezerwę i jak studenci latem w żołnierzyków się bawili. Jedne z najlepszych moich wakacji. Podoficerowie prawie koledzy, bo elewi z jakiejś porządnej szkoły oficerskiej. Koledzy znajomi, z Agrykoli, lato, gorąc.
Jednego dnia upał, jakiś miejscowy starszy sierżant, czy podporucznik, leżąc pod drzewem, bez koszuli mundurowej, bez czapki na głowie komenderowali nami, a my na słońcu, przepisowo umundurowani, pot się leje. Przyszedł oficer, zaczął go opier….. w obecności nas – rekrutów.
Ale chmury się zbierały na horyzoncie historii, niektórzy o tym słyszeli, bo ukradkiem, po capstrzyku w świetlicy słuchali radia. Radia Wolna Europa!!!! Więc jak się zaczęło, jak wojska Paktu Warszawskiego na wezwanie tow. Breżniewa pośpieszyły z bratnią pomocą zagrożonej przez agentów rewanżyzmu, imperializmu i syjonizmu Czechosłowacji, to już wiedzieliśmy o tym wszyscy następnego ranka. Naszej jednostki to nie dotknęło, nasi bezpośredni przełożeni, elewi szkoły oficerskiej cieszyli się. Nie z inwazji, tylko z tego że byli tu, a nie tam, bo wiedzieli że ich koledzy pospieszyli z bratnią pomocą, chcieli czy nie. Radio ze świetlicy zostało zabrane, ale za to dostaliśmy więcej godzin szkolenia politycznego. Siedzieliśmy godzinami i przysypialiśmy w lokalu klasowym, gdzie słońce lało żar w okna, a wykładowca ględził coś, w co sam nie wierzył.
Na którymś apelu porannym oznajmiono nam, że będzie przysięga zanim rozjedziemy się do domów. To właśnie, dlatego te dodatkowe godziny szkolenia politycznego. Przysięga była 100% dobrowolna, każdy musiał rozstrzygnąć sam ze swym sumieniem. Jeżeli ktoś miał najmniejszy cień wątpliwości, mógł o tym powiedzieć oficerowi politycznemu. Nikogo nie zmuszamy, każdy ma swą wolność decyzji. Nikt nie zgłosił żadnych wątpliwości, wszyscy stanęli do przysięgi, wszyscy jak jeden.
Przysięga miała odbyć się w ostatnią niedzielę sierpnia. Zapowiedziano, że będzie to dzień „Otwartych Drzwi”. Ja żadnych wizyt nie oczekiwałem.
Dzień wstał piękny, jak wszystkie inne, nie za gorąco. Po apelu porannym stanęliśmy wszyscy do przysięgi w pełnym składzie, ilu nas było. Plutonami po kolei, każdy plutonowy z palcami na drzewcu sztandaru, my reszta dwa palce w górę (może nie ze wszystkimi szczegółami tak było, ale tak mi się najładniej pamięta), powtarzamy rotę przysięgi. Nastrój podniosły, uroczysty. A przy bramie odwiedzające rodziny stoją i się gapią. I co ja widzę? Moi rodzice przyjechali na przysięgę! Dwa dni przed powrotem!
Po złożeniu uroczystej przysięgi był czas wolny, luz, mogliśmy rozmawiać z odwiedzającymi, pokazać koszary, teren. Rodzice i ja znaleźliśmy trochę cienia na trawie przy placu apelowym, siedliśmy sobie i wtedy nagle pękło:
– Przyjechaliśmy, żeby powiedzieć ci, że zdecydowaliśmy się emigrować.
– Co zdecydowaliście?
– Emigrować, wyjechać z Polski.
– Ale dlaczego?
– Nie musimy ci chyba tłumaczyć!
– No, wyjeżdżacie, to powodzenia!
– Nie, nie „Wyjeżdżacie”, tylko wyjeżdżamy, wszyscy, my oboje, Rysio i Ty. Tak zadecydowaliśmy.
– Chcecie jechać, to jedźcie, ja nie pojadę.
– Nie zostaniesz tu, bez ciebie nie wyjedziemy, wszyscy wyjedziemy. Nie dasz sobie rady bez nas.
Przyjechali na moją przysięgę, żeby tego samego dnia, kiedy głośno i wyraźnie przyrzekałem ich ojczyźnie, mojej ojczyźnie, że gotów jestem bronić jej, oddać za nią życie, żeby godzinę potem oznajmić mi, że zadecydowali za mnie, nie pytając, nie powiedziawszy słowa o tym, jakbym był niemym bydlęciem czy sprzętem domowym, – „to weźmiemy, to zostawimy, tamto zostawimy, jego też weźmiemy.” – coś w tym rodzaju. Ale sobie moment na to wybrali! Perfect Timing!
Trzy miesiące później staliśmy na Dworcu Gdańskim, tym razem MY z walizkami Żegnali nas przyjaciele i rodzina, 20 koleżanek i kolegów przyszło mnie pożegnać, nigdy nie wiedziałem że miałem tylu przyjaciół, 3 dziewczyny!
Nie byłem w stanie płakać, nienawidziłem rodziców, nienawidziłem sam siebie za moją słabość, że dałem im się zmusić, namówić, nakłonić, przydusić, przekonać. Konałem nieprzekonany.
Dwadzieścia kilka lat później w rozmowie z krewną w Warszawie nazwałem Dworzec Gdański moim Umschlagplatzem. Wsiadła na mnie strasznie, że tak nie wolno mówić. A to przecież było miejsce, z którego nie było powrotu. Ale za to jest to jedyne (na razie jedyne) miejsce na świecie, gdzie jest pamiątkowa tablica ku mej czci, upamiętniająca mój wyjazd. Czy mam dziękować za to rodzicom?
Było przecież i dobrze i źle. Źle mi było w domu, z rodzicami, których nie było jak ich potrzebowałem, którzy mnie nie rozumieli, nie akceptowali, źle było w szkole aż do matury, szkoła to była męczarnia! Ale jak się przewlekłem przez maturę, świat, się zaczął otwierać.
To wszystko jest subiektywne, piszę o sobie, o moich przeżyciach i to, co czułem. Piszę, co mi dał i zabrał Marzec ’68.
Innym było może lepiej, może gorzej.
A mi nie było tylko źle. Po maturze świat mi się otwierał, nie zwracałem uwagi na to, kto Żyd, a kto nie. Miałem przyjaciół z harcerstwa, kochałem się w dziewczynach, chodziłem na rajdy, jeździłem autostopem, słuchałem Niemena, Demarczyk, Stana Borysa, Beatlesów, Stonesów, byłem członkiem „klubu muzyki folk i protest”.
Byłem młody w Polsce w 1968 roku.
Byłem zwykłym młodym chłopakiem, jak miliony innych. Tak mi się wydawało.
To nie ja chciałem jechać.
Miałem jednego kolegę z klasy, zdecydował się już zaraz po wojnie 6-dniowej w ’67r.
Moją bohaterką była dziewczyna, której nawet nie znałem osobiście. Słyszałem tylko, że zdecydowała się zostać i nie wyjechać. Ciekawe, jak jej poszło, nazywała się chyba Kasia W.
Nie chciałem emigrować, nie było mi za dobrze w domu, ale dobrze mi było w Polsce, byłem Polakiem, to była moja ojczyzna.
Po powrocie z obozu wojskowego zaczęło się piekło. Rodzicom zajęło chyba 2 miesiące zanim udało im się mnie przydusić do złożenia papierów na wyjazd. To było regularne pranie mózgu, bo oni zadecydowali już za mnie i nie było odwołania, a ja byłem uparty. To był pierwszy raz, że naprawdę sprzeciwiłem się rodzicom i nie dawałem się. Wyraziłem swoją wolę, moją własną i obstawałem przy niej. Ale na koniec dałem się ugiąć, za co ich i siebie nienawidziłem i też zacząłem biegać z papierami. To był młynek biurokratyczny, bieganie po urzędach po atesty, po potwierdzenia atestów, po uwierzytelnienia zaświadczeń i potwierdzeń, a każdy papier trzeba było opłacić opłatą skarbowa, przykleić znaczki skarbowe, 20 zł tu, 50 zł tam 100 zł ówdzie. Potem większością tych papierów i tak można się było podetrzeć, albo je sobie w ramki oprawić.
Stanie w kolejce do holenderskiej ambasady po promesę wizy izraelskiej, chociaż Izrael był ostatnim na Ziemi miejscem, do którego się wybierałem. Stanie w kolejce do biura paszportowego po formularz na podanie o zezwolenie na wyjazd. Pamiętam, nie zapomnę, jak staliśmy całą rodziną w biurze w Pałacu Mostowskich. Chcieli żebym jako obywatel narodowości żydowskiej, podpisał podanie do władz państwa, o zezwolenie na emigracje do Państwa Izrael i oświadczenie, że tym samym zrzekam się obywatelstwa polskiego i wszelkich związanych z nim uprawnień.
A ja nie chciałem i nie chciałem. Zniecierpliwieni rodzice, brat, który musiał zostawić swą nieżydowską ukochaną, przedziwnie cierpliwy urzędas MO czy MSW. Na koniec udało im się namówić mnie do podpisania jako „obywatel polski pochodzenia żydowskiego”.
O reszcie nie będę teraz, bo już inni pisali o tym samym, ale potem juz dobrze nie było przez długi, długi czas. Dopiero po paru latach, w Danii zaczęło i mi świecić słońce, ale to inna historia. Ból jest nadal, zawsze, nie opuszcza mnie.
OŚWIADCZENIE
JAKO ŻYD, POLAK, DUŃCZYK, OBYWATEL ŚWIATA, URODZONY I WYCHOWANY W POLSCE OŚWIADCZAM NINIEJSZYM, ŻE NIE OSKARŻAM I NIE MAM ŻALU DO NARODU POLSKIEGO ANI ŻADNYCH POSZCZEGÓLNYCH POLAKÓW.
***
Sceptnik
Jest 1969 rok. Od roku wodzę oczami za piękną dziewczyną. Wiecie sami, jakie są pierwsze miłości – beznadziejnie idealne, choć najczęściej odtrącone.
Po długiej walce udaje mi się „zasłużyć” na krótką chwilę we dwoje. To był dziwny zbieg okoliczności z deszczem w tle, zmokniętą do suchej nitki sukienką, moją suchą koszulą, chwilą spojrzenia głęboko w oczy… przytulenia…
Co młodemu człowiekowi potrzeba do szczęścia? Ukochana siedzi obok i tak blisko są jej oczy i jej usta. Pierwszy prawdziwy pocałunek, nieśmiały, ostrożny… Świat ucieka gdzieś w niebyt i liczy się tylko chwila.
Jest marzec. Zimno. Okropnie zimno. Odprowadzam ją w tej mojej koszuli ukrytej pod jakimś płaszczykiem do samych drzwi jej mieszkania. „Może wejdziesz, wypijesz coś ciepłego”? Łódź jest duża, szliśmy przez pół miasta trzymając się za ręce. Grzałem jej dłonie swoimi dłońmi i czułem, jak drżała – ona z zimna, ja z miłości. Wejdę. Wchodzimy. Zapach wosku na schodach. Stara secesyjna kamienica. Witają mnie rodzice niezwykle serdeczni i ciepli. Ojciec starszy już człowiek, matka malutka; muszę się mocno schylać, żeby ucałować dłoń, tak jak mnie uczono względem kobiet.
Idziemy do pokoju. Jest jakaś wieczorna godzina; dzwonię do matki, że jestem u niej i że wrócę, kiedy tylko będę mógł – matka z uśmiechem aprobuje – „Ty mój mały, zakochany mężczyzno”.
Siedzimy rozmawiamy; jeszcze nie wiem, jak mówi się kobiecie o swojej miłości. Coś mówię, nie wiem już dzisiaj co. Krótki pocałunek, długie wspólne wcinanie gorących naleśników. Głodny jestem, więc te naleśniki chwilowo są dość ważne…
Ona nie wie, czy to tamten czy ja. Waha się wciąż. A tamten jest moim najlepszym kumplem – przyjacielem. Nie chcę mu robić krzywdy. Im nie chcę robić krzywdy. Po prostu kocham i trudno…
Minęły jakieś 3 miesiące. Spacery. Wykradzione chwile. W szkole świadectwa już prawie rozdane. W Opolu festiwal. Przygotowania do wakacji. Idziemy ciemną ulicą. W powietrzu zapach kasztanowych kwiatów. Z okien dobiegają dźwięki muzyki – wiadomo festiwal. W bramie domu przytulam ją wciąż nieśmiało i bojaźliwie (bo nie wiem, co mi wolno). Wiem, że jedzie z naszymi czterema koleżankami do dość nieodległej miejscowości nad jeziorem. Nieodległa, to jakieś 100 kilometrów. Wyjechały.
Wytrzymałem 3 dni. Czwartego wsiadam na rower i pedałuję. Bruki odciskają mi na tyłku każdy swój kształt, słońce wypala mi na plecach słoneczne plamy. Dojeżdżam nie bardzo w porę. Szukam po całej miejscowości namiotu czterech dziewcząt z Łodzi. Nie wiem, jak znajduję. Ale znajduję. znowu chwile niepewności, bo wciąż o nią walczę. Nie jestem tym „wybranym”. Muszę udowadniać, że jednak jestem. Kiepsko mi to idzie, bo nie jestem jeszcze dzisiejszym Sceptnikiem, który wie, jak to robić. O nie.
Po powrocie jadę w góry. Zakopane. Matka, wujek, cała rodzina w chacie bacy. Tydzień spragnionej łazęgi. Po tygodniu przychodzi list. Krótki: „Wyjeżdżam do Danii. Po wakacjach”.
Pakuję plecak w ciągu pół godziny i w pośpiechu mówię matce dokąd jadę. W pośpiechu. Nie czekam na akceptację tylko informuję, żeby wiedziała. Pociąg – każda stacja wystukuje miarowo moją niecierpliwość… tak tak, tup tup… Jadę 26 godzin. To nie jest to, co dzisiaj – po prostu 26 godzin. Sopot. Wchodzę do domu, w którym ona mieszka, pytam z marszu gospodynię o nocleg (zawsze byłem zaradny). Nie ma noclegu. Powooooooooli, dla mnie nie ma? Znajduje się … na werandzie w moim własnym śpiworze. Pytam pani: Czy ona tu jest? Jest. Na plaży. Ufff… walę się z nóg na tej werandzie, słońce przypala mi mózg, ale po takiej jeździe niech pali.
Budzę się nagle w poczuciu, że ktoś obok mnie stoi. Stoi i patrzy. Otwieram oczy… Spoglądam spokojnie i sennie. W końcu mówię „Podobno wyjeżdżasz, chcę wiedzieć dlaczego”.
„Jestem Żydówką”.
„I co z tego?” – pytam.
W tym momencie jak memento w radio puszczają piosenkę Ireny Santor. „Powrócisz tu”. Ona wybucha płaczem. Tulę drżące ciało i nadal nie wiem, o co chodzi. Jest taka drobna., że mógłbym ją całą wtulić w mały fragment Sceptnicka. Drży. Głaszczę jej plecy bez słów…
Do dziś czuję to drżenie jej pleców.
Potem rozmowa. Długa. O najściach przez esbecję. O nękaniu, o szykanach w pracy rodziców. Uczę się szybko rzeczywistości, której nie znałem.
Po kilku dniach wracam do Łodzi. Już inny człowiek. Są wakacje. Jeżdżę gdzieś na jakieś obozy sportowe, pływam, ganiam po Polsce, jak opętany, ale już nie wiem, po co.
Wrzesień. Początek roku szkolnego. „Syjoniści do Syjamu” – to leci, gdzie się tylko da – w TV, w gazetach, w radio, w rozmowach na ulicy.
Chodzę do nich i widzę tą beznadzieję w ich oczach. Moja matka usiłuje mnie uspokajać. Żyję, jak w malignie. W szkole ubywa uczniów. Pojedynczo ubywa. Ktoś nagle znika i go po prostu nie ma.
Przychodzi październik. Jedziemy do Warszawy. Nauczyciele błagają, abyśmy nie robili demonstracji… Głupcy. Jak można demonstrować krwawiącym sercem. Przyjeżdżam dzień przed jej wyjazdem. Ryczy całą noc oparta na moim ramieniu. Ja też ryczę. Z wściekłości. Niczego nie mogę zrobić. Porwać ją? Dokąd?
Rano dworzec gdański. Wielu go zna. Zbyt wielu… Małe grupki ludzi skupionych na własnym cierpieniu, bezczelni celnicy, kolejarze już nieco uodpornieni, ale wciąż nieswoi.
Wszyscy płaczą. Wszyscy bez wyjątku. Rusza pociąg, a ja przysięgam sobie w duchu, że nigdy tego nie zapomnę. Ojczyźnie i sobie.
Od tego dnia stałem się dorosłym człowiekiem, który wie czego chce i o co będzie walczył.
Jeszcze dwie scenki:
Rozmawiamy w szkole o planowanym wyjeździe. Rozmowę słyszy koleżanka. Stwierdza: „Ale masz fajnie. Ja też chciałabym stąd wyjechać.” Teraz nic by nie było dziwnego w takim stwierdzeniu, prawda?
Scenka druga: Podczas spotkania po wielu latach rozmawiamy. Jak to przy takich okazjach również o sprawach codziennych. Pytam: „Co robisz?” Pada odpowiedź: „Zajmuję się Bośniaczkami-muzułmankami, uciekinierkami stamtąd – ofiarami strasznych rzeczy, np. gwałtów. Dla muzułmanki gwałt jest gorszy od śmierci – to hańba. Ja doskonale wiem, jak to jest być wygnańcem. Chcę im pomóc”.
Spotkanie po latach. Nie chcę o tym pisać, bo to już zbyt osobiste. Znowu były łzy i te same pytania. Czy tak musiało być? Czy naprawdę nic nie mogliśmy zrobić? Dzisiaj wiem, że mogliśmy. Mogliśmy umrzeć ze wstydu za nas samych. Ta świadomość nie da mi spokoju do mojej śmierci. Przeżyłem hańbę Ojczyzny. Już nic mnie nie zdziwi.
Mój Marzec zmienił moje życie na zawsze i być może jemu zawdzięczam to, że dzisiaj nie mówię obrzydliwych krematoryjnych dowcipów, że patrząc na ludzi nie dostrzegam ich narodowości. Myślę, że rażąca krzywda uczyniona wówczas ludziom uczuliła mnie na rasizm w każdej postaci, że umożliwiła mi łatwe nawiązywanie kontaktów z ludźmi różnych kultur i narodowości. Otwarła mnie na różnorodności i jednoczesne podobieństwa. Zmieniła też moje widzenie państwa i zrozumienie, że musi ono chronić wszystkich obywateli nie dopuszczając do linczu jednych przez drugich. Myślę, ze wtedy zostałem zupełnie świadomym gorącym zwolennikiem państwa światłych obywateli, pozbawionych historycznych uprzedzeń. Chyba wtedy zrozumiałem, że historia bywa nauczycielką życia, ale że nie może ona przekreślać naszych szans na przyszłość i niekiedy trzeba nawet niezbyt odległe wydarzenia potraktować jako historię właśnie w imię przyszłości.
***
Anta
Od wspomnień nie uciekniesz… zawsze powracają…
Marzec nie, ale… Październik 1969r. Anta, jak zwykle, od dawna, wiecznie chora. Tym razem troskliwa mama, oprócz paskudnych medykamentów, przynosi do łóżka małą paczuszkę. Nowa książka! I już przymusowe leżenie wydaje się mniej nieznośne.
Anty nikt nie odwiedza. Nie ma koleżanek, choć to już rok minął, jak rozpoczęła naukę w szkole. Książki to jedyni przyjaciele. Anta pisze, jak kura pazurem, ale czytać nauczyła się wcześniej niż inne dzieci. Za kilka dni znów przycupnie wieczorem przy kuchennym stole, bo dziadkowie chcieliby wiedzieć czy Ketling nie usiecze broń B-że Pana Michała. Dla nich literki kieszonkowego wydania Pana Wołodyjowskiego są za malutkie, a wnuczka ma taki miły, choć wiecznie schrypnięty głosik. Co prawda książka jest pełna niezrozumiałych wyrazów, ale jeśli tato wraca z pracy, cierpliwie tłumaczy ich znaczenie…
Otwieram nową książkę…
(…) pod gruzami willi przycupnęła jakaś mała, czarna kupka gałganów.
– Ty, Adam, widzisz?
Bronek pędzi pierwszy i zatrzymuje się przed siedzącym na worku chłopcem.
Drżący, w łachmanach (…) siedzi mały, może ośmioletni chłopczyk. Ma smutne, przerażone czarne oczy.
Chłopcy od razu domyślają się: to Żyd.
Adam przybiega zasapany za Bronkiem, podnosi z ziemi kawałek błota i trzymając przygotowaną do rzutu rękę, krzyczy:
– Żyd, Żyd, patrzcie go! Po coś tu przylazł z getta, co?
Chłopczyk siedzący na ziemi, zakrywa oczy i twarz drżącymi rękami i woła:
– Nie bij, nie bij, ja sobie zaraz pójdę!…
Ale Bronek robi się nagle czerwony(…)
– Ty świnio, ty małpo paskudna, toś się tak od szkopów nauczył! A co, on może nie taki sam chłopak jak ty?
Adam patrzy ciągle złymi oczyma na Bronka i powiada powoli:
– Nie, nie taki sam. Bo ja jestem Słowianin, Polak, a on parszywy Żyd (…)
Mamuś, wiem co, to parszywy, ale kto to jest Żyd? – pyta Anta.
Człowiek, jak każdy – odpowiada po namyśle mama. Prawie tak samo jak Bronek? Czytała książkę? Chyba nie, jest wiecznie zapracowana.
Masz ci los, a ty, dziecko, czemu znowu taka smutna jesteś? – martwi się babcia. To na pewno od tego czytania… Pobiegałabyś jak inne dzieci, a nie tylko oczy męczysz. I okulary musisz nosić!
Mamuś, a Żydzi, gdzie oni są, tylko w Warszawie? U nas nie ma?
– Nigdzie już nie ma – wyręcza mamę babcia. Anta dobrze pamięta te słowa.
– Byli, u nas też – odpowiada mama.
– Skąd wiesz?
– Mieszkali w tym samym domu, co ja.
– A dajże spokój dziecku a takimi opowieściami – zdenerwowała się babcia. Nie dość, że tylko jedno się uchowało, to jeszcze płaczliwe, a Ty ją męczysz. Boże, co z tego dziecka wyrośnie…
– Ale serce ma złote – tata jak zwykle po stronie Anty.
– Serce, serce… i zawsze ją będzie bolało – mruczała babcia.
Minęły lata. Nie ma już mamy, taty, uwielbianych dziadków…
Została zaczytana, pożółkła książka z lat dziecinnych, z dedykacją:
W dniu urodzin kochanej córci – mama. 12 październik 1969 r.”
Od wspomnień nie uciekniesz… Często warto i trzeba do nich wracać.
***
leo ben efraim
Polazłem jak zwykle na wykłady. Jeśli sobie dobrze przypominam, kumple już mówili, że coś na Uniwerku się zaczynało.
Wczoraj (chyba to było wczoraj) byłem u Mariana, odwołali brankę do wojska tych, którzy uczestniczyli w manifestacji na spektaklu „Dziadów”, jeszcze czekaliśmy na oficjalne odwołanie, nieoficjalnie było już wiadomo. Dzwonek. Wszedł młody żołnierz przynosząc odwołanie. Przedtem kawały o Żydach, po czym poznać prawdziwego i żarty jak ktoś wszedł ze 7:2 , dwóch było gojów.
Potem się zaczęło, wiece, ludzie zaczęli ujawniać swoje inne twarze. Mój najlepszy kumpel, partner od piwa i najbardziej żarliwych dyskusji politycznych i zwariowanych poglądów, Staszek okazał się pracownikiem bezpieki.
Pamiętam K.P na wiecu przed Gmachem Głównym powiedział, że Polacy mają takie same prawo do ziem odzyskanych jak Izrael do wzgórz Golan. Wtedy myślałem „to prawda, ale nie należy tego mówić głośno”.
Śmieszne, znam się z nim jeszcze z budy, a na Polibudzie działaliśmy w ZMS-ie… teraz się sobie dziwię za tę naiwność.
Niedługi czas potem wyfrunąłem z ZMS-u. Pamiętam Krystynę, obecnie żonę mojego przyjaciela L.S., proszącą mnie abym zapłacił zalegle składki… zapłaciłem… ma się ten honor.
Niedługo potem Jasio (kilka lat temu był dziekanem u nas na wydziale), powiedział – „Nie martw się zapiszemy cię teraz do nas do towarzystwa różańcowego”.
„Babcia P.”, zdawałem u niej właśnie egzamin z chemii organicznej, cały roztrzęsiony (rodzice świeżo po wylocie z partii i pracy, a ja z ZMS-u). Powiedziała do mnie – „pan się uspokoi, to tylko hołota”.
Dobre i złe wspomnienia.
Pamiętam, jak wracałem z Haliną wieczorem do domu (teraz ona jest w USA), ciemno, zimno, domy patrzyły na nas pustymi oczyma okien, czułem się obco.
Dworzec Gdański, najpierw wyjechał chyba Marian, potem „ciotka” Irka z Heleną i Janką (młodsza córka, w której się podkochiwałem).
Co jakiś czas czytało się o znajomych, przyszywanych „wujkach”, o prawdziwych zatroszczyli się inni… aby ich nie było, ten wyleciał stamtąd ten… itd.
Dalej pisać… po co?
Milicja bijąca studentów, „Babcia P.” uspakajająca nas… obawiała się, że gdyby policja weszła na wydział, to byłaby masakra… odczynników było w bród.
Ciekawostka… jak suki podjeżdżały pod teren Polibudy, gliny wpadały do jedynej tam stojącej budki telefonicznej… studenci z łączności zrobili zagłuszanie nadajników policyjnych.
Ojcu wytoczyli fikcyjny proces i mama się bała, że jeśli wyjadę to…
Tak, byli rożni ludzie, postrzegało się ostrzej zarówno tych, co się uaktywnili, jak i też tych, co byli przeciw, współczuli… Czasem zbyt cicho i nieśmiało.
Myślę że Marzec ukształtował nie tylko mnie ale i większość moich rówieśników – Żydów. Okazało się że bycie Żydem ma swoje „obowiązki” i złe strony. To było ostre szybowanie w dół, walił się świat pseudoasymilacji, w której się wyrastało, szkoła (znajomi mówili, że u nas w budzie nie mówiło się dzień dobry tylko szalom) „okazała się kuźnią komandosów”, przyszywani wujkowie bohaterami czołowych stron gazet.
Fajne opisy moich rówieśników pojawiły się w jakiejś ZMS-owskiej wewnętrznej gazetce (wściekły jestem, że mi ten zbiorek „bibliofilski” gdzieś przepadł) .
Czasem mnie się zdaje, że ten czas jest w mojej świadomości pustką, coś jak kompleks holocaustu.
DZIĘKUJĘ TYM, KTÓRZY MI WTEDY SWOJĄ POSTAWĄ POMOGLI MORALNIE, ABYM NIE MYŚLAŁ, ŻE WSZYSCY SĄ ANTYSEMITAMI I ŻYDOŻERCAMI.
A TYM, KTÓRZY W TYM CZASIE POKAZALI SWOJE PRAWDZIWE OBLICZA I ZACZĘLI, A RACZEJ PRÓBOWALI ROBIĆ KARIERY, ŻYCZĘ ZAPOMNIENIA, BO JA IM TEGO ZAPOMNIEĆ NIE UMIEM, CHOĆ WYBACZAM.
***
Leon
Miałem podobną, jak Sceptnick historię, tylko to ja wyjechałem.
Zastanawiam się do dziś, dlaczego ludzie – Polacy, którzy potem z narażeniem życia umieli obalić komunizm, wtedy (poza chwalebnymi wyjątkami) w ogóle nie protestowali, nie bronili swoich znajomych i kolegów Żydów.
Chodziłem wtedy do ostatniej, maturalnej klasy liceum im Wilhelma Piecka w Katowicach. Miałem zgraną „paczkę” koleżanek i kolegów, byłem aktywny w harcerstwie, chodziłem także do TSKŻ, co nie przeszkadzało mi czuć się Polakiem.
Wiedziałem też, że jestem Żydem – moi rodzice nie starali się tego ukryć – nie wiedziałem jednak za bardzo, na czym to moje żydostwo miało polegać – oprócz wyglądu i nazwiska. W domu nie obchodziliśmy żydowskich świąt, a rodzice mówili do siebie w jidysz, tylko wtedy, gdy nie chcieli abym ja, czy mój brat, rozumieli o czym mówią. Jako nastolatek nie miałem z tym „żydostwem” żadnych problemów, choć pamiętam, że w czasie rożnych „podwórkowych” konfrontacji, argumentem najchętniej używanym wobec mnie było to, abym wyjechał do Palestyny (nie za bardzo rozumiałem dlaczego).
Ten względny spokój, przynajmniej w moim pojęciu, zakłóciła Wojna Sześciodniowa miedzy Izraelem a otaczającymi go państwami arabskimi. Z prasy, radia, i telewizji dowiadywałem się, że w Polsce są syjoniści, mało tego, że ci syjoniści są na odpowiedzialnych stanowiskach, mają wielkie wpływy, ale przede wszystkim, że działają na szkodę Polski w najróżniejszy sposób.
Nikt z mojego, nieżydowskiego otoczenia, nie wiedział, co to jest syjonizm. Wszyscy jednak wiedzieli, że syjonistami mogli być tylko i wyłącznie Żydzi.
Ta atmosfera szaleństwa kulminowała po marcu 1968 roku, kiedy w bezpośredniej transmisji telewizyjnej, Władysław Gomułka, przy skandującym tłumie: „Wiesław śmiało, Wiesław śmiało”, oświadczył, iż syjoniści (czyli Żydzi) są w Polsce niepożądani.
Widziałem, jak moi koledzy z rodzicami zaczęli znikać z Katowic – wyjeżdżali, opuszczali kraj, w którym, jakby wbrew zdrowemu rozsądkowi, postanowili pozostać po wojnie, zbudować życie od początku. W którym też, w większości określali się jako Polacy. Okazało się, że nie miało to żadnego znaczenia, byli i tak postrzegani przez otoczenie i jako „inni” i jako winni.
Przegrali po raz kolejny.
Najbardziej bolało, że NIKT z moich, jak wtedy myślałem bliskich, nieżydowskich koleżanek i kolegów, nie wyraził, nawet prywatnie i w zaufaniu, żalu czy wstydu (plakat „Syjoniści do Syjamu” to nie dowcip, do tej pory go pamiętam).
Ta właśnie totalna obojętność, jeśli nie niechęć, właściwie zadecydowała o mojej decyzji wyjazdu, wtedy byłem pewien, że na zawsze.
Po latach, niekiedy z kolegami żartujemy, że powinniśmy ufundować W. Gomułce pomnik wdzięczności – większość z nas, poprzez upór i ciężką pracę wiele osiągnęła w krajach pobytu, wielu, szczególnie w Izraelu, znalazło prawdziwą Ojczyznę, a trauma wyjazdu z Polski zatarła się, przynajmniej częściowo.
Polska zaś po 1968 roku zyskała ponurą sławę, jedynego w powojennej Europie kraju, gdzie Państwo, przy aktywnym poparciu większości społeczeństwa, zorganizowało bezprecedensową kampanię antysemicką.
………
Spisane w latach 2006-2008.
Każdy z tych listów to perełka …Jacyż MY jesteśmy zdolni!
PolubieniePolubienie
Polska niczemu nie winna lecz komunistyczne rządy. Nie zapominajmy też iż z możliwości wyjazdu skwapliwie skorzystało wielu esbeckich katów żydowskiego pochodzenia. Potem mogli się przedstawiać na Zachodzie halo ofiary polskiego antysemityzmu.
PolubieniePolubienie
Wspomnienia smutne…niewiele pamiętam. W 1968r. miałam 12 lat. Najwazniejsze ze zyjecie.
PolubieniePolubienie